#JesuisEurovision: spojrzenie językoznawczyni na często krytykowane, ale wciąż niedoścignione show

Presenteurs Eurovision via Ibadov CC-BY-20

Prezenterzy Eurowizji, źródło: Ibadov – CC-BY-20

Skacząc pewnego dnia po kanałach, natknęłam się na katolicką telewizję KTO, zaraz po stacjach informacyjnych, i trafiłam na poranną audiencję: był tam młody, całkiem porządny prałat, wypowiadający się po francusku, który tłumaczył, że Jego Świątobliwość przyjmie i pobłogosławi frankofońską delegację z Francji metropolitarnej i Wybrzeża Kości Słoniowej; potem pojawiło się tłumaczenie na włoski. Zafrapowana, zaczęłam słuchać uważnie, myjąc naczynia w przylegającej kuchni, i doszły do mnie inne ogłoszenia czynione przez zwatykanizowanych facetów w czerni-poliglotów po niemiecku, angielsku, hiszpańsku, portugalsku…
A po każdym wystąpieniu cieszyłam się, że rozumiem wszystko, albo prawie wszystko, wszak włączając telewizor, miałam początkowe tłumaczenie; jak pięknie jest bowiem lingwiście rozumieć języki, które się muskają, zbiegają się ze sobą, pieszczą się swoim braterstwem, swoim bliźniaczym brzmieniem, tak często biorącym się z łaciny, że nasza droga ministra chciałaby je obrzucić błotem… Słowa „Ojcze nasz” wypowiadane w wielu europejskich językach prawie wycisnęły ze mnie łzę i w tym samym czasie przygotowywałam się już mentalnie, by powiedzieć Wam o innym uroczystym i telewizyjnym momencie, który zobaczymy już dziś wieczór, a w czasie którego Babel również puka do naszych drzwi: Eurowizja!
Marianne James mówiła właśnie we France Info o cekinach i lamówkach, tłumacząc swoje przywiązanie do tej wielkiej, europejskiej mszy stosunkiem do disco, pomieszania stylów i zwycięzców wieczności, zjadaczy knäckebrödu Abby. Mój własny stosunek do tego konkursu o cechach międzynarodowej ceremonii ujawnia raczej moje dwunarodowe korzenie i moją fascynację Europą, która rosła razem ze mną…

W mojej pamięci Eurowizja to nie tylko znana melodia na otwarcie, transmisja na żywo w różnych językach i skandowanie końcowej punktacji po angielsku z niewypowiedzianym „Germany, two points” i pozostałymi wynikami, pod wpływem których trzęsą się cekiny odpowiednich kandydatów; to również i przede wszystkim te telefony, jakie wykonywały między sobą moja mama i jej własna matka w dawnych czasach, kiedy, żeby dodzwonić się do Duisburga, należało skontaktować się z centralą, wyjaśniając:  „D jak Daniel, U jak Urszula…”; i te inne połączenia, jakie dekady później wymieniałam z własną siostrą, która wyruszyła we własną podróż, ale w innym sensie – cywilizować zareńskich Szwabów; później te telefony niestety uschły, bo moje drogie córki, rozsiane po odległych miastach francuskiego sześciokąta, nie chcą więcej obciachu. Tak, tego sobotniego wieczoru, gdy Europa śpiewa piosenki, w mojej dwunarodowej i od zawsze europejskiej z przekonania rodzinie  rozmawiamy ze sobą, wymieniamy się uwagami, porównujemy, słuchamy, tak religijnie jak miliony ludzi w czasie mistrzostw świata!

Więc gdy tego wieczoru wybrzmi moja ulubiona melodia czołówki dawnego ORTF, moje myśli pójdą w kierunku tej Europy,  którą tylu przeciwników oczernia i opluwa. Bo Eurowizja to coś znacznie więcej niż cekiny i lamówki, a nawet piosenki, które, przyznaję, są bardzo często mizernej jakości, a dziś przesiąknięte strasznym, anglosaksońskim muleniem, wyganiającym oryginalnego ducha w mroki niepamięci. Bo mało mnie rusza to, że Francja nie wygrała od czasu, gdy miałam 16 lat, a Marie Myriam – lamówkę.

Wolę przypominać sobie pierwsze retransmisje, gdy nasza Europa, jeszcze w powijakach, uczyła się tego kulturowego życia razem, które, niech się nie obrażą zgryźliwcy i zrzędy (choć kilka lat później było nieraz dla Izraela w dobrym tonie nie przyznać prawie punktów Niemcom…), także przyczynia się do więcej niż serdecznego porozumienia  między państwami członkowskimi.
Na długo przed Schengen, kanałem Arte, Channel tunnel czy euro, konkurs Eurowizji symbolizował naszą Europę pokoju i dzielenia się, która raz w roku, wśród szampana, variétés i świecidełek, przekształca nasze rozmaite pejzaże audiowizualne w pstrokate i lśniące aneksy surowych parlamentów i komisji, gdy okazałe panie z trwałą zapowiadają radośnie wyniki, które, zamiast zmieniać porządek świata, czynią z wybranego kraju pokojowego zwycięzcę tej europejskiej potyczki.
A spośród tych lamowanych i błyszczących się dekad jako najlepszy pamiętam osobiście rok 2003, kiedy tańcząca turecka feeria zaprowadziła ten kraj do bram tej tak upragnionej Europy, kiedy słodki tren sprawił, że przez naszą punktację przeszedł dreszcz, i kiedy Polska zaprezentowała piosenkę w dwóch językach: niemieckim w wykonaniu kosmity z czerwonymi włosami, współgrającym z polszczyzną piękności, by wyśpiewać prawdziwy hymn pokoju, którego refren zamieszczam poniżej:
Keine Grenzen, keine Fahnen
Von dort oben ist die Welt einfach nur schön
Keine Länder, keine Völker
Keine Kriege kann man von dort oben sehn
 

Żadnych granic, żadnych flag
Z góry świat jest po prostu piękny
Żadnych krajów, żadnych narodów
Z góry nie widać wojen

A oto marsz Turków po zwycięstwo w tej Europie serca:

A zatem tego wieczoru: marzcie, słuchajcie, tańczcie i…nie zepsujcie tego święta tym, którzy z niego korzystają!

Rozpocznij dyskusję

Autorzy, proszę Zaloguj »

Wskazówki

  • Wszystkie komentarze są moderowane. Nie wysyłaj komentarza więcej niż raz, gdyż może to zostać zinterpretowane jako spam.
  • Prosimy, traktuj innych z szacunkiem. Komentarze nieprzywoite, obraźliwe lub atakujące inne osoby nie będą publikowane.